|
Pułkownik |
|
-
Posty:
2260
-
Dołączył:
07.03.2009
-
Skąd:
Bejrut
|
Jaahquubel pisze: Są takie środowiska naukowe, których członkowie nawzajem się podgryzają - piszą złe recenzje dobrych prac itp. Są wszędzie. Kółka wzajemnej adoracji, i fronty zagorzałej wrogości. Niezależnie od czyjejś racji.
Jaahquubel pisze: Z drugiej strony, można sobie leczyć kompleksy w ten sposób: "ale u mnie jest łatwo, studenci mnie lubią, taki fajny jestem". Rzadko kiedy tak to działa. Zwykle ktoś, kto ma niską samoocenę, musi się dowartościować czyimś kosztem, i zazwyczaj w przypadku wykładowcy jest to właśnie student.
Osoby, które nie robią problemów z zaliczeniem, nie uchodzą zazwyczaj za bohaterów, tylko za ludzi, którym nie chce się nikomu robić problemu (czyli ani studentowi, ani tym bardziej sobie).
Jako przykład podam kosę, u której zdawałem jeden egzamin, i jedno zaliczenie. Egzamin zdawałem (poprawkowy) po przedmiocie trwającym trzy semestry, i uchodzącym za ostatnią przeszkodę do dyplomu (choć egzamin zdaje się już po IV roku studiów) z sercem w gardle i duszą na ramieniu. Wg. zeznań naocznych świadków, wchodziłem szary, i wyszedłem jeszcze bardziej szary (choć z tarczą i tróją).
To była właśnie farmakologia u "Krwawej" Sylwii Gajewskiej-Mesarosz (czyt. 'Meszaros' - węgierskie nazwisko).
Potem na VI roku zaliczenie z farmakologii klinicznej odbyło się na zasadzie, że 'nie zda, kto się uprze'. Rzeczywiście, na II terminie zestawy były identyczne z tymi z I terminu, więc ta połowa, która musiała poprawiać, nie miała trudnego zadania. Oczywiście znalazł się jeden cwaniak, który uparł się, że giełdy nie przerobi (jakoby na medycynie miało to być dyshonorem) i udało mu się bujać z tym przedmiotem przez kilka terminów, ale to wyjątek.
Ta sama kobita przy okazji jednego przedmiotu była wyjątkową kosą, a przy okazji drugiego zaliczała bez problemu.
To ktoś, kto na farmakologii zjadł zęby, i byłby w stanie uwalić każdego. Na IV roku jej zależało, żeby puścić tylko tych, co umieją, a na VI roku jej zależało, żeby puścić wszystkich, i nie bawić się w poprawki.
Osoby, które łatwo zaliczają przedmioty, zwykle mają na celu jedynie zaoszczędzenie swojego czasu.
Olinka pisze: Czy zalicza studentom kolokwium na zasadzie "biorę wszystkie prace i rzucam do góry które spadną na biurko, 4.0, które na krzesło 3.0 a te co na podłodze II termin" - miałam takiego doktorka. Są tacy. Poprawiają dwie identyczne prace (tzw. 'praca zespołowa') na dwie różne oceny Ale to też ewenementy.
Olinka pisze: Albo taki gościu co wychodzi z sali w czasie kolokwium i można spisać wprost ze książki, jego książki a liczy się ile zdążyłeś spisać.
Są takie przedmioty, że nawet nie ma z czego ściągać.
Olinka pisze: Co nie przeszkadzało uczelni nadawać im tytułów świętych krów. W Polsce działa to tak: Skończysz uczelnię (jedyna realna bariera). Dostaniesz się na doktoranckie (wystarczy zostać na uczelni, żeby otworzyć przewód doktorski, tak naprawdę nie ma tam wiele lepszego do roboty) Obronisz doktorat, obronisz habilitację. Doczekasz się profesury z rąk prezydenta RP. ... i jesteś profesor 'for life', nawet masz dożywotnią pensję profesorską od państwa.
Na zachodnich uczelniach jest tak, że tytuł profesora jest raczej tytułem honorowym, aniżeli stricte naukowym. Profesor, to ktoś, kto sprawuje urząd szefa katedry/zakładu danej uczelni, niezależnie od swego dorobku naukowego. Tytuł profesorski nadaje zatem uczelnia w zw. objęciem przez interesanta konkretnego stanowiska. Można się ew. tytułować potem tytułem profesora emerytowanego.
Nie ma na zachodzie takiego absurdu, że ktoś, raz pasowany na profesora, jest nim po wszeczasy, i nie ma nad nim autorytetu. Bo w RP niestety tak jest.
_________________
|
|