|
Pułkownik |
|
-
Posty:
2260
-
Dołączył:
07.03.2009
-
Skąd:
Bejrut
|
hasan_talib pisze: W zeszłym semestrze nie dostałem wpisu, który mi się należał bo wykładowca pojechał na Hel. I co teraz, mam tam jechać za szanownym Panem Doktorem? Na trzecim roku studiów czekaliśmy dwa tygodnie na wyniki egzaminu, bo pan profesor wyjechał na urlop
hasan_talib pisze: Podobnież uganiałem się za innym Panem Doktorem. Ten nawet nie raczył odpisywać na maile ani odebrać telefonu. Wpis dostałem, bo wpadłem na niego przez przypadek. Był u nas taki jeden docent, obecnie profesor. Na wpis czekało się u niego do u****** śmierci, bo w jego biurku leżały indeksów całe kupy, a on nigdy nie brał się za ich podpisywanie. Trzeba było gałgana zastać w biurze (nie było łatwo, szczególnie że regularnie mamy zajęcia do popołudnia), wcisnąć mu w łapę indeks, i kazać podpisać.
hasan_talib pisze: Nie zdałem analizy matematycznej, bo Pani Doktor na szybko sprawdziła mi tylko pracę i poucinała punkty tam, gdzie się należały. Pokazałem jej grzecznie, w których miejscach. Wiem, że miałem rację, bo pytałem potem innego matematyka. Ale gdzie tam! Przecież człowiek z doktoratem jest nieomylny. I kurs w plecy. Kolega nie zdał egzaminu z chorób zakaźnych. Poszedł obejrzeć swoją pracę, i znalazł sobie punkt, który powinien dostać, i dzięki któremu zdałby test. Pani profesor przyznała mu rację, ale stwierdziła, że nie chce się jej zmieniać teraz punktacji, więc on może liczyć tylko na wcześniejszą poprawkę.
hasan_talib pisze: W pierwszym semestrze na fizyce zostaliśmy na dzień dobry, na pierwszych zajęciach kartkówką. Nie była ona bynajmniej z zakresu materiału przerobionego w liceum czy technikum, ale z czegoś trudniejszego. Co z tego, że nikt jej nie zaliczył, bo nikt nie miał o tym pojęcia. Idąc na studia wyższe "powinniśmy to wiedzieć." Standard.
hasan_talib pisze: W tym semestrze pokrywały mi się dwa terminy zaliczenia. Na maila w tej sprawie do Pana Magistra od mechaniki z prośbą o możliwość zaliczania w innym terminie dostałem: "Nic nie poradzę panu na to, że panu się pokrywa. To nie moja sprawa." Więcej niż raz termin zerowy egzaminu (nie przysługuje z urzędu) kolidował mi z obowiązkowymi zajęciami. Za każdym razem był opieprz, jak to można mieć egzamin w trakcie zajęć.
hasan_talib pisze: Ostatnio na egzamin z materiałoznawstwa dostaliśmy listę zagadnień. Po przyjściu na egzamin okazało się, że pytania zupełnie w/w listy nie dotyczą. Wyniki egzaminu były marne... Mieliśmy taki przedmiot "patofizjologia". Jedyną literaturą wspomnianą w przewodniku dydaktycznym przy okazji tego przedmiotu była książka autorstwa szefa zakładu patofizjologii na naszej uczelni. Jakim zdziwieniem było, że książka ta nie ma nic wspólnego z programem nauczania patofizjologii na naszej uczelni (a sama traktuje o dość wyrywkowo wybranych tematach).
hasan_talib pisze: Do tego protekcjonalny ton dużej części wykładowców/ćwiczeniowców. Ja rozumiem, że oni są lepiej od nas wykształceni Pozwolę sobie zacytować kawał: "Asystent do studenta -Wie pan czym jest student? -? -Takim gó*nem, co stara się dopłynąć do wyspy z napisem 'mgr' -A pan wie, kim jest asystent? -? -Takim gó*nem, co dopłynęło już do wysp 'mgr' i 'dr', a teraz robi falę, żeby utrudnić innym gó*om." Poważni asystenci i profesorowie traktują studentów z szacunkiem i po koleżeńsku. To żaden wysiłek zagiąć studenta z czegoś, co się robi już 5-10-20 lat. Jeżeli ktoś musi koniecznie gnieść studentów, to tylko dlatego, że jest cholernie niedowartościowany.
Mamy takie porzekadło, że im bardziej gó*niany zakład, tym więcej problemów robią z zaliczeniem.
hasan_talib pisze: Takich przypadków mógłbym mnożyć wiele, bo to u nas na uczelni normalne jest. Ja nie wiem, z czego to wynika, poczucie wyższości? Niektóre takie sytuacje doprowadzają mnie do białej gorączki... To wynika z tego, że Wasi asystenci nie mają innej przyjemności w życiu, niż wkopanie studentowi. Im większym ktoś jest zerem, tym większą ma potrzebę udowodnić innym, że jest inaczej. Doskonale to widać różnicę postępowania między frustratami życiowymi, a ludźmi sukcesu. Od sławnego profesora wychodzisz po egzaminie wypoczęty i zadowolony. On wie, że mu niczym nie zaimponujesz, i nie musi tego nikomu udowadniać, on chce, żebyś umiał to, co masz umieć. Na egzaminie u frustrata czujesz, że nie liczy się to co umiesz, ale to, że frustrat umie zadać trudne pytanie, i sam na nie odpowiedzieć. Autentycznie są egzaminatorzy na mojej uczelni, którzy zadają pytania z kosmosu, a potem nie mogąc wytrzymać napięcia sami na nie odpowiadają bardzo wyczerpująco (inaczej nie zebraliby pełnej chwały). Dobrze rozegrawszy przy nich szopkę uważnego i zaaferowanego studenta można od nich wyjść z dobrą oceną uzyskaną przez przytakiwanie.
Oczywiście znajdą się też tacy, którzy nie przyjmą żadnej odpowiedzi za prawidłową właśnie dlatego, że tylko oni mogą mieć rację, i tylko oni mogą mieć ostatnie słowo.
Nie ma co się nad tym zastanawiać, ani co tego rozgrzebywać. Po prostu ludzie, którzy są zadowoleni z życia nie mają potrzeby ni ochoty na złośliwość wobec studentów, a inni to żałosne kreatury, które starają sobie wmówić, że są trochę mniej żałosne. Studia trzeba skończyć, i nie dać się zniszczyć tym paru frajerom, którzy ze złośliwości wobec studentów zrobili sobie punkt honoru.
Oczywiście są kosy i kosiarze, którzy nie koszą ze złośliwości, a z powodu swojego oderwania od rzeczywistości (siedząc w temacie 30 lat wie się troszkę więcej, niż siedząc w temacie niecałe półtora roku), bądź jakichś tam swoich +/- realnych ambicji dydaktycznych. Jednak właśnie ci kosiarze (i te kosy) sprawiają wrażenie zupełnie innych ludzi. Oni w bardzo grzecznym i eleganckim stylu przekonają Was, że nie umiecie, i trzeba będzie się douczyć. Oni nie są złośliwi, gdyby byli, nikt nie zdałby ich przedmiotu. Nigdy.
_________________
|
|